Strona 1 z 1

Jego skrzydlaci pacjenci

PostNapisane: piątek, 29 marca 2013, 06:15
przez Mirtusz
Z dr. Andrzejem Kruszewiczem, dyrektorem warszawskiego zoo i założycielem Ptasiego Azylu, rozmawia Olga Orzyłowska-Śliwińska

Przedstawiciele którego gatunku najczęściej trafiają do ośrodka?


Najliczniejsze są gołębie miejskie, ale ich statystykę prowadzimy osobno. Liczną grupę stanowią młode jerzyki – rocznie około 200. W upalne lipcowe dni pisklęta jerzyków wyskakują z gniazd, żeby nie upiec się żywcem pod blaszanym dachem, gdzie ich rodzice założyli gniazdo. Dachówki, pod którymi znalazłoby się odpowiednie miejsca dla jerzyków, są już tylko na Starym Mieście. Jerzykom brakuje miejsc lęgowych, więc zajmują te mało dla nich bezpieczne, m.in. właśnie pod blaszanymi dachami. Dzieje się tak, ponieważ coraz częściej podczas ocieplania budynków zamyka się otwory wentylacyjne w stropodachach. Odchowanie młodych jerzyków nie jest łatwe, wymaga wprawy, delikatności i czystości. Miło jednak wypuszczać je potem na wolność. Grupowo.

Istnieje mnóstwo przesądów na ich temat.

Owszem. Na przykład ten, że mają krótkie i słabe łapki. Krótkie to one są, ale na pewno nie słabe. Kto trzymał w ręce jerzyka, musiał poczuć, jak mocno pazurki wbijają się w skórę. Zanim jerzyki zasiedliły miasta, mieszkały w górach i gniazdowały w szczelinach skalnych. Potrafią zawisnąć na pionowej skale i tak zasnąć. Silne łapki i ostre pazurki bardzo im w tym pomagają.

Te ptaki bez wątpienia są władcami przestworzy. Odległości nie mają dla nich znaczenia. W powietrzu zdobywają pokarm i wodę oraz budulec na gniazdo. W locie śpią i kopulują. Ich wędrówka do zimowisk w Afryce i z powrotem to wycieczka, w trakcie której zjada się przekąski, łyka krople deszczu, pokrzykuje i leci z prędkością błyskawicy, ale niemal bez wysiłku. Podczas wędrówki jerzyki śpią stadnie uczepione skalnych klifów. Gdyby przez dwa lata nie ćwiczyły swoich krótkich łapek, na pewno nie byłyby tak silne, jakie w istocie są.

Inny przesąd mówi o tym, że jerzyki nie potrafią poderwać się do lotu z ziemi. Otóż zdrowy dorosły jerzyk nie ma z tym kłopotów. Co innego młody, zwłaszcza taki, który przedwcześnie opuścił gniazdo z powodu upałów. Należy go podrzucić (najlepiej nad trawnikiem, by złagodzić ewentualny upadek), wtedy najprawdopodobniej odleci.

Okaleczone ptaki czasami dostają w Azylu partnera, żeby im było raźniej. Chyba szczególnie interesująca jest historia bielika o imieniu Mateusz, który wskutek utraty skrzydła ciągle się przewracał…

Zwykle nie nadajemy zwierzętom ludzkich imion, by uniknąć związanych z nimi emocji. Mateusza jednak już z takim imieniem zastałem, gdy przyszedłem do pracy w zoo. Miał (i nadal ma) całkowicie amputowane skrzydło. Ktoś w dobrej wierze obciął mu je tak, jak amputuje się kończynę psu, by nie gryzł kikuta, a więc przy samym tułowiu. Machnięcie całym skrzydłem bez przeciwwagi z drugiej strony zwyczajnie go wywracało. Ptak cierpiał przy każdej przewrotce, bo nie mógł sprawnie stanąć na nogach. Ludzie zwiedzający zoo przychodzili do dyrekcji z pretensjami. Kilka razy zapadała decyzja o jego uśpieniu i kilka razy była odwlekana. Gdy powstał Azyl dla Ptaków, przekonałem ówczesnego dyrektora, że umieszczenie tam kaleki ma uzasadnienie, zwłaszcza jak coś się o nim napisze na tablicy informacyjnej.

Ptak jednak nie czuł się tam dobrze. Gdy się czegoś przestraszył i chciał się szybciej przemieścić, przewracał się, tarzał po ziemi, a później chodził taki zmierzwiony i brudny. Znów miałem wątpliwości, czy powinno się go utrzymywać przy życiu. Do czasu gdy z oliwskiego zoo przyjechał do nas samochód po jakieś zwierzę i zapytano mnie, czy nie chcę młodego bielika z drobnym urazem skrzydła. Z radością przyjąłem dar, bo mogła to być partnerka dla Mateusza. Ptak w porównaniu z naszym miał wyjątkowo duże rozmiary. Uznałem więc, że to samica. Świetnie się zatem składało, zwłaszcza dla Mateusza, tym bardziej że był to osobnik w piątym roku życia, czyli właśnie dojrzewający płciowo, z pierwszym białym piórem w ogonie. Taka nimfetka. Dałem jej na imię Oliwia. Bo z oliwskiego zoo.

Gdy wpuściłem Oliwię do woliery Mateusza, w niego jakby diabeł wstąpił. Defiladowym krokiem okrążał niespodziankę. Nadymał się, krakał, pokazywał jej różne zakamarki woliery, oferował resztki ukrytej za pniem ryby, a na koniec zaczął przynosić w dziobie patyki. Zupełnie zwariował! Po kilku dniach ptaki krakały razem, Mateusz nosił gałęzie do kąta woliery, a gdy się przytrafiło, że się przewrócił, to jak na sprężynie natychmiast zrywał się na równe nogi i rozglądał się wokół jak gdyby nigdy nic.

Potem zbudował Pan Mateuszowi gniazdo…

Tak. Ptak siedział w nim i mruczał do Oliwii. Po pewnym czasie oba osobniki mruczały w gnieździe razem, donośnie krakały i wyraźnie miały się ku sobie. Podczas kopulacji ptasi samiec musi przytrzymać się samicy i utrzymać na niej równowagę. Miałem świadomość, że samiec bez skrzydła nie jest w stanie zapłodnić samicy, bo nie utrzyma na niej równowagi. Teraz wiem, że jednak to potrafi. Mateusz mi to zademonstrował. Z Oliwią. Wyraźnie mu pomagała – lekko przysiadała na gnieździe i Mateusz dał radę. Tak na budowaniu gniazda i kopulacjach z machaniem jednym skrzydłem minął pierwszy sezon lęgowy. Jajka się nie doczekaliśmy, ale u dużych ptaków to normalne, że para ma najpierw rok wstępny, bez potomstwa, a dopiero później, w następnym sezonie dzieje się już wszystko na poważnie. A więc wszystko było przed nami. W końcu Oliwia była nimfetką, ledwie dojrzałą.

Gdy przyszła kolejna wiosna, Mateusz i Oliwia znów oddawali się amorom, budowali gniazdo, mruczeli na nim i na zmianę wysiadywali. Wyglądało na to, że jajo jest tuż-tuż. A tu nic. Uznałem, że skoro sezon będzie stracony, to niech przynajmniej posiedzą na gipsowym jaju. Podłożyłem im odpowiedniej wielkości atrapę, którą od razu zaczęły pięknie wysiadywać. Na zmianę, chociaż głównie robił to Mateusz. Trudno uwierzyć, ale pewien dziennikarz kilka razy prosił o wytłumaczenie, dlaczego orłom podłożyłem gipsowe jajo. Wywody o stymulacji, wprawce i fizjologii na nic się zdały. W końcu powiedziałem mu prawdę: jak się wykluje gipsowy orzełek, to go zainstaluję nad wejściem do Azylu. Wtedy dał mi spokój.

Następnej wiosny Mateusz i Oliwia znów bezowocnie bawili się w mamę i tatę. Postanowiłem więc wysłać do analizy ich DNA. I cóż się okazało?! Mateusz to Mateusz, ale Oliwia to Oliwier! Była okazja do żartów, bo mieliśmy wtedy podobną wpadkę jeszcze u korońców i ar. Ukazał się artykuł o seksualnych problemach w zoo i opowiedziałem w nim, że na szczęście mamy sprawdzoną samicę dla Mateusza (dałem jej na imię Nowa, banalnie), a Oliwier pojedzie do innego zoo. W efekcie dostałem e-maila z Klubu Butterfly (Motyl), że przecież tak nie można, że to nieludzkie, że nie powinienem ingerować w związek Mateusza i Oliwiera. Odpisałem, że może i tak, ale dla nas w zoo najważniejsza jest hodowla, a więc rozmnażanie, i że niestety, nie mogę ulec tej prośbie.


Źródło

PostNapisane: piątek, 29 marca 2013, 11:43
przez Lamika
I tym sposobem dr Kruszewicz czynem wpisał się w dyskusję o związkach partnerskich :mrgreen: :lol:

Re: Jego skrzydlaci pacjenci

PostNapisane: poniedziałek, 22 kwietnia 2013, 16:14
przez Mirtusz
Zapraszam na ciąg dalszy artykułu.

Czy był to jedyny przypadek tak nieporadnego dużego ptaka?

Mieliśmy jeszcze Gamonia. Ale zacznę od początku. Jesienią 2001 r. do Azylu trafił młody orzeł przedni, który od maja był pod opieką ludzi. Znaleziono go na drodze w Bieszczadach. Trzymali go najpierw leśnicy, a potem miejscowy lekarz weterynarii. Ptak nie miał okazji ćwiczyć się w lataniu i polowaniu. Karmiono go padłymi kurami, gdyż ów lekarz opiekował się fermą drobiu. W telewizji widziałem apele o pomoc w wyżywieniu orła, gdyż zjadał on kilka kur dziennie i jego opiekunowie byli tym przerażeni. Od razu wie-działem, że jak nie będzie odzewu na apel, to jeszcze przed zimą orzeł znajdzie się u nas. Gdy zgodnie z przewidywaniami trafił w moje ręce, wyraźnie bał się latania i nie uznawał innego pokarmu niż kura.
W związku z tym zdarzyła się zupełnie groteskowa sytuacja. Ponieważ dostawał tylko rozpłatane króliki, których nie chciał jeść, głodował przez kilka dni. Wtedy zmiękłem i poprosiłem jednego z początkujących pielęgniarzy, by przyniósł z fermy kurę. Ten sprawił się znakomicie i wpuścił do woliery orła żywą kurę. W środowisku miłośników zwierząt w ogrodzie zoologicznym to prawie jak zbrodnia. Nie podaje się żywych zwierząt drapieżnikom (wyjątkiem są węże i oczywiście owady podawane ptakom i gadom), by nie narażać ich na zbędne cierpienia. Na dodatek był to listopadowy mroźny poranek, a kura pochodziła z ciepłej fermy i jak to fermowa kura, miała rozległe ubytki upierzenia (później się okazało, że na dodatek była ruda i wyjątkowo brzydka, z obwisłym grzebieniem).
Wpadłem więc lekko zdenerwowany do woliery z orłem i cóż zobaczyłem? Ano przede wszystkim nie dojrzałem kury. Ani pierza! Czy pielęgniarz wpuścił ją do innej klatki, z innym drapieżnikiem? A może orzeł zjadł ją całą?! Biedny, wygłodzony. Orzeł jednak spokojnie, trochę ze zdziwieniem obserwował moje nerwowe miotanie się po wolierze. Wodził za mną wzrokiem. A ja szukałem choćby piórka. Nic!
Już wychodziłem z woliery, kiedy nagle siedzący na drągu metr nad ziemią, spokojny jak nigdy orzeł, lekko poruszył skrzydłem. Ujrzałem siedzącą pod jego skrzydłem rudą, zupełnie z siebie zadowoloną kurę, która grzała się jak gdyby nigdy nic. Zabrałem ją. Darła się przy tym jak żywcem skubana, a orzeł nie protestował, nie reagował na jej wrzaski, a nawet jakby poczuł się pewniej. Usiadł jednak na wyższej żerdzi i nadal ze stoickim spokojem obserwował moje zmagania z kurą.

Jak Gamoń odnosił się do ludzi?

Gdy się do niego wchodziło, wcale nie odczuwał lęku. Wręcz przeciwnie! Podchodził od razu, intensywnie świergocząc. Później dowiedziałem się od znających orły sokolników, że ten świergot oznaczał śpiewanie „dzieńdoberków". Tak orzeł wita zaprzyjaźnionego orła. Śpiewa mu „dzieńdoberki". A więc on widział we mnie orła! W końcu ktoś dojrzał we mnie ten skry¬wany pierwiastek. Od razu Gamonia polubiłem. Inną dziwną rzeczą w zachowaniu Gamonia było wręcz chorobliwe zainteresowanie sznurówkami. Gdy podchodził do człowieka, nachylał się do butów i rozwiązywał sznurówki.

Czy zaobserwował Pan jakieś inne niezwykłe przyjaźnie między ptakami odmiennych gatunków?

O tak, wiele razy. Najciekawszy przypadek dotyczył jednych z najmniejszych ptaków, pierwiosnka i ogoniatki czubatej. Oba były samcami. Pierwiosnek złamał kiedyś nadgarstek i mógł żyć tylko w niezbyt dużej klatce. Bardzo doskwierała mu samotność. Czasem cichutko podśpiewywał, gdy byłem przy nim. Stał na oknie w azylowym ambulatorium, blisko mojego biurka. Ogoniatek zawieruszył się w transporcie ptaków z Azji u pewnego handlarza. Mały, rudy, nieznany, więc nikt go nie chciał. Dostałem go w prezencie. Mieszkał w klatce tuż obok pierwiosnka. Był zadziorny i czupurny. Parskał na pierwiosnka i niemal stale coś pod nosem wyrzekał na to sąsiedztwo. Po kilku tygodniach zauważyłem jednak, że gdy pierwiosnek ucina sobie południową drzemkę, wtedy ogoniatek cichutko do niego podchodzi, przytula się do klatki jak najbliżej pierwiosnka i tak zasypia. Wiem, że ogoniatki, jak nasze wąsatki, lubią się do siebie przytulać i pieścić piórka. Zaryzykowałem i w nieco większej klatce, na neutralnym dla obu ptaków gruncie, połączyłem niezwykłych sąsiadów. Przez kilka dni trwały przepychanki, a nawet bójki. Potem każdy z ptaszków wybrał swoją część klatki i bronił jej
przed współlokatorem, a po kilku kolejnych tygodniach oba ucinały sobie południowe drzemki, przytulając się do siebie i pieszcząc sobie piórka. Fenomen polegał na tym, że przy tych zbliżeniach nie patrzyły na siebie. Siedziały w taki sposób, że każdy miał głowę tam, gdzie sąsiad ogonek. Taka ptasia pozycja 69. Ta idylla trwała dobrych kilka lat. Bójki przy pokarmie, przepychanki, straszenie się, a za chwilkę przytulanki i pieszczoty. Z zamkniętymi oczyma - by na siebie nie patrzeć. Pierwiosnek umarł pierwszy. Ogoniatek był zrozpaczony. Biegał po klatce i nawoływał. Po kilku dniach też odszedł.

Co Pan sądzi o zwyczajach pustułek, żeby z każdej otrzymanej myszy zostawić ten sam kawałek ciała i stworzyć sobie swoistą kolekcję?

Obserwowane przeze mnie pustułki miały indywidualne przyzwyczajenia. Jedna zjadała myszki całe, z ogonkiem, ale odcinała od nich nosek z wąsami. I gromadziła kolekcję nosków jak myśliwy trofea. Druga zjadała noski z wąsami razem z resztą myszy, ale odcinała ogonki i zbierała je w zacisznym miejscu. Nie tylko pustułki lubią coś zbierać. Mieliśmy też w Azylu bączka, samiczkę, która zbierała kamyki, układała je w kupkę i pilnowała. Były też kawki trzymające w rogu gniazda kawałki kolorowych sznurków. Nie wiem nawet, skąd je miały.

Odwiedzającym warszawskie zoo wydaje się, że zwierzęta są tam bezpieczne. Czy tak jest w istocie?

Ogólnie rzecz biorąc, w zoo jest bezpiecznie, ale czasem z sąsiednich bloków przychodzą koty. Przestraszone ptaki rozbijają się wtedy o sprzęty, zdarzają się dotkliwe dla nas straty. Po powodzi w 2010 r. do zoo wtargnęły lisy żyjące nad Wisłą. Odławiamy je i usuwamy, uszczelniamy ogrodzenie, ale i tak wybieg kangurów i bocianów oraz zaplecze Azylu musieliśmy ogrodzić elektrycznym pastuchem.


Źródło WiZ nr 4/2013